Budzę sie wcześnie, jest chłodno żeby nie powiedzieć zimno. O godzinie 6.30 dopiero zaczyna sie robić szaro.
Pora wstawać, pora na nowa przygodę!
Dzień drugi.
Wstajemy na spokojnie. Miejsce jest piękne. Mamy czas na foty i śniadanko na bogato. W menu jest podsmażona na oliwie kiełbaska i fasolka z puchy.
Powoli się pakujemy i wyjeżdżamy na drogę. Jedziemy dalej górską drogą. Nie jest trudna, chociaż momentami trafiają się spore kamienie. Trochę mi przypomina drogę do Theth w Albanii. Widoki są piękne chociaż nie robią jakiegoś specjalnego wrażenia. Po prostu piękne góry. Droga prowadzi do wioski gdzie niestety się kończy. Niestety ulewne deszcze zerwały mnóstwo dróg w Maroko. Na równinach zerwana droga to nie problem ale w górach to przeszkoda nie do pokonania naszymi motocyklami. Może dałoby się przejechać ale to za duża strata czasu i spore ryzyko. Robimy trochę zdjęć i wracamy tą samą drogą aż do asfaltu.
Robimy sporą dojazdówkę asfaltem ale nie narzekam, widoki są piękne a droga kręta jak to w górach. Stajemy w trochę większej wiosce na popas i małe zakupy. Kawka w barze i szybkie znajomości. Lokales wrzuca je od razu ze swojego telefonu na Suba „srajbuka”.
Ruszamy niespiesznie w poszukiwaniu fajnych odcinków poza asfaltem. Dojeżdżamy do miejsca gdzie można zrobić spory skrót ofem. Oczywiście zjeżdżamy bardzo chętnie. W pewnym momencie widzę Transalpa Herniego leżącego na boku z przednim kołem na olbrzymim głazie. Okazało się że zaliczył niezłą glebę. Skończyło się szczęśliwie bo ochraniacze zrobiły robotę. Dojeżdżamy do miejsca gdzie droga znowu jest zerwana i tylko wąska ścieżka prowadzi nad przepaścią. Część od razu rezygnuje i wraca do asfaltu. Lokalne dzieci twierdzą że dalej droga jest dobra więc ryzykujemy. Dla mnie to ogromne wyzwanie bo na skałach nie sięgam w ogóle nogami do ziemi. Jakoś mi się udaje, odjeżdżamy kawałek zjeżdżając ze stoku po kamieniach i okazuje się że ta droga jest ślepa. Jestem wściekły, podjazd po głazach pod górę to dla mnie masakra. Zostaję sam na dole bo reszta długonogich jakoś się wdrapuje. Ja walczę balansując jak w trialu a dzieciaki mają ze mnie niezły ubaw. Nie wiem jakim cudem ale udaje mi się wjechać. Na powrocie Sub wywala motocykl nad samą przepaścią, robi mi się gorąco na sam widok. Cały ten „skrót” był zupełnie bez sensu ale przygoda i emocje bezcenne. Niestety nie dałem rady zrobić zdjęć. Liczę że Ernest szybko dośle mi foty z tej akcji.
Potem znowu asfalty, jedziemy ostro pod górę.
Droga jest bardzo kręta a widoki piękne. Na jednym z zakrętów kilkadziesiąt metrów przede mną ciężarówka prawdopodobnie bez hamulców wypada z drogi, wpada do koryta okresowej rzeki i uderza w ścianę. O mały włos a zmiotła by mnie jak muchę. Jest pełna owiec i ludzi na dachu. Wszystko to rozsypuje się po okolicy. Kabina jest zgnieciona ale wygląda jakby wszyscy z niej wyszli. Próbuję pytać czy mogę pomóc, czy ktoś jest w środku ale oczywiście bariera językowa ogranicza komunikację do zera. Widzę że miejscowi traktują mnie jak ciekawskiego turystę i delikatnie odpychają. Mimo chęci nie mam jak pomóc. Pytamy tylko czy zadzwonili po pomoc i odjeżdżamy żeby nie zgubić reszty ekipy, która pojechała przodem. Dalej jadę już bardzo ostrożnie i zachowawczo. Takie wypadki są tu chyba na porządku dziennym. Pod koniec dnia zjeżdżamy z asfaltu w poszukiwaniu noclegu. Znajdujemy fajne miejsce nad potokiem, chociaż w pobliżu jest jakaś osada.
Rozbijamy namioty z postanowieniem że nie pijemy i wcześnie idziemy spać ale zmieniamy zdanie. Impreza tak się rozkręca że rotopax zostaje komisyjnie otwarty. Nawalamy się jak dzikie świnie, nie brakuje śpiewów i wygłupów. W euforii postanawiam że muszę się wykąpać w potoku. Wchodząc potykam się na kamieniach i wpadam do płytkiej wody. Nic się nie dzieję ale trochę się opiłem. Spodziewam się konsekwencji w postaci ostrej biegunki. Co z tego wyjdzie, czas pokaże. Idziemy w końcu spać. Noc będzie krótka.