Gdzieś około 23:00 poddajemy się, opuszczają nas siły, dopada autostradowa nuda. „Usypiamy” za sterami. Nie ma co ryzykować więc na parkingu, na miękkiej trawce, pod latarnią rozbijamy namiot i wskakujemy do środka na 5-6h snu. Tak miał się skończyć, pechowo rozpoczęty, 13 dzień miesiąca
Jednak 13ty, do tego w piątek jeszcze się nie skończył...
Godzinę, może chwilę później budzi mnie szelest... mam złe myśli. Po prostu czuję, że coś się stało! Otwieram więc szybko zamek namiotu, wychylam się i mym oczom ukazuje się dramatyczny widok. Serce wali jak oszalałe. I nie ważne, że noc jest chłodna, nie nieważne, że wieje zimny wiatr - na mym ciele pojawia się pot, robi się gorąco... Ekspandery powiewają na silnym wietrze uderzając o motocykl – to one mnie zbudziły. Jeszcze nie dociera do mnie to, że zginęła cała 50L torba pozostawiona na motocyklu. Przytwierdzona 4 ekspanderami, siatką... pozostawiona pod latarnią... na razie widzę tylko otwarte sakwy i czuję pustkę. Pustka również w sakwach. Zakładam coś na siebie, latarka w dłoń, gaz pieprzowy w drugą i ruszam oceniać straty. Ruszam to zdecydowanie zbyt duże słowo, motocykl stał nie dalej jak metr od przedsionka naszego namiotu.
Przychodzi opamiętanie, trzeba działać, im szybciej – tym lepiej. Sprawa w końcu może być gorąca. Wypatruję śladów złodziejaszka, kamer... Nie ma ani jednego, ani drugiego. Kilka metrów dalej widzę upuszczoną bańkę BelRaya z której sączy się olej. Widać dokładnie, że sprawca był jeden i brał tyle ile dał radę udźwignąć. Podnoszę olej – zostało tyle, że spokojnie wystarczy na wymianę. Idę dalej. Tomasz zostaje, pilnuje tego co zostało... Zwracam mu tylko uwagę by miał się na baczności bo przecież może wrócić, nie sam...
Obchodzę wszystko dookoła dość dokładnie szukając śladów. Znajduję jeden, jakieś 100m dalej. Prowadzą na koniec parkingu – ewidentnie jakiś kierowca TIRa.
Wyrzucił jedną zbędą rzecz, reszta z pewnością wylądowała w szoferce i ...odjechała ;( Nic więcej nie udaje się odnaleźć. Wkurzenie na maksa. Bezsilność. Już sam nie wiem co robić. Zwijać się i jechać dalej, po godzinie snu – bez sensu, spać ...trochę strach.
Zmęczenie jednak wygrywa. Zabieram do namiotu to, co zostało, Tomasz , taką samą torbę jak moja skradziona również zgarnia do namiotu. Kto uważnie czyta, ten wie, że Tomasz wcisnął mi pierwszego dnia tą cięższą, bardziej wypchaną torbę a sam wiózł moją, lżejszą ale z cenniejszymi rzeczami. Stratę tej wspólnej spokojnie przeżyjemy (głownie chemia i żywność), nie było tam nic szczególnie cennego, choć i tak będziemy ją w ciężkich sytuacjach wspominać nie raz, i nie dwa, przełykając ślinę... Zawartość sakw natomiast, która uleciała w nieznane, to rozpacz dla mnie, dla zdrowia, komfortu, dla portfela...
Nie będę robił tu listy, nie będzie rachunku - wszystko wyjdzie w dalszej części opowieści, niestety zdarzenie to odbiło się na całym dalszym wyjeździe, pozmieniało nam wszystko. Czy na dobre - do dziś tego nie wiem ale kto wie, może uratowało nam życie... a może wprost przeciwnie, spłyciło nasz górski wyjazd do „wyżyn”, pozbawiło prawdziwej przygody na jaką liczyliśmy. Osąd pozostawię Wam, ja przestałem już to rozkminiać.
Budzimy się przed budzikiem, pierwsza rzecz to sprawdzenie czy oby motocykle jeszcze stoją.
Są. Można więc się pakować. Nie chcemy „bawić się” w zgłaszanie tego zajścia policji, szkoda nam czasu, nie wierzymy w sukces. Poza tym nocleg nie do końca był legalny więc mogło by się to skończyć jakimś mandatem lub coś w tym stylu. Odpuszczamy temat.
Śniadania nie ma – kuchenka multipaliwowa, specjalnie zabrana na zimowe, górskie warunki odjechała i już nie wróci. Podobnie jak cały zapas jedzenia. Tego górskiego: liofilizowanego, suszonego, konserwowego, smacznego... Coś tam sobie kupimy. No trudno. No przecież nie pójdziemy do baru, nie zjemy jak normalni ludzie. Nie my – my nie jesteśmy normalni
Ruszamy. Zimno... cała moja ciepła odzież (w tym ta ogrzewana elektrycznie, zabrana zamiast podpinek), ciepłe rękawice... również stały się łupem złodziejaszka. Teraz zamiast podziwiać widoki rozglądamy się za sklepem. Jest tyle rzeczy do kupienia!
Zjeżdżamy do pierwszego większego miasta. Trzeba uzupełnić zapasy, dokupić trochę szpeju, wymienić walutę. Tomasz zostaje przy maszynach ja ruszam w miasto. Sklepu ze szpejem turystycznym nie mogę znaleźć, nie ma mowy również by kogoś zapytać – wszyscy spikają tylko po turecku. Czas mnie goni bo wiem, że Tomasz denerwuje się tam na potęgę. Niestety jedynce co udaje mi się kupić to kilka niezbędnych kosmetyków (kosmetyczka tez poszła się ...ać ). Brak soczewek (takich do korekty wzroku, są ale nie o takiej wartości jaka jest potrzebna a koszt...x3 w stosunku do cen w PL, poza tym, nie da się kupić 2szt – tylko całe opakowania – czyli 12szt.), brak pojemników z gazem (mamy ze sobą druga kuchenkę zabraną na wypadek awarii podstawowej...). Nie ma praktycznie nic ;( Za ochronę od deszczu będą chyba robiły worki na śmieci. Ostatecznie przecież mogę wyciągnąć górskie spodnie... tak, to jest myśl! Damy radę! Słonko tak w końcu pięknie świeci. Na rynku starego miasta wybija 12:00! Mam dość. Wrzucam na luz, macham na całą tą sytuację ręką i uznaję, że nic się nie stało. Wracam. Już uśmiechnięty ale jeszcze nie raz zginie on z mojej twarzy choć sobie mocno obiecuję, że tak nie będzie....
Tomasz widzę, że również pogodzony ze stratami.
Wykorzystujemy sytuację, że przy motocyklach kręci się parkingowy rozdzielamy się. Czyżby zaufanie do ludzi znów wróciło ?
Jeden biegnie po pieczywo i coś do niego, drugi po warzywa i owoce na deser. Lokalne sklepiki zaliczone, kasa wymieniona, cel obrany. Ruszamy. Cel: zaszyć się gdzieś w pobliskich górach, pośmigać po serpentynach, znaleźć bezpieczny nocleg i odespać dzisiejsza zarwaną noc.
2km dalej....
Już zupełnie odprężeni zajadamy śniadanie jak gdyby nigdy nic. Mijają nas miejscowi, pozdrawiają. Pogoda niestety psuje się na tyle, że po burzliwej dyskusji czy pchać się w burzę bez membran, czy nie. Nasza "Pogodynka" i "Anioł Stróż" w osobie Mirka (Mirmil - dzięki!) wysyła nam niepokojące komunikaty pogodowe. Wracamy i jak najszybciej autostradą na wschód, ominąć zbliżający się front pogodowy.
- Uciekajcie do Kapadocji, to jedyne miejsce gdzie nie pada a w dodatku jest ciepło – tak brzmi głos rozsądku z Polski. Mirek wiedział gdzie jesteśmy (mieliśmy GPS Spota) i co mamy w planach także mógł koordynować nasze ruchy, wybierać nam ścieżki w zależności od sytuacji pogodowo – politycznej. Poza tym jechaliśmy w góry więc taka osoba przy komputerze, dysponująca chęcią i czasem była czymś bardzo pomocnym, wręcz chwilami cudownym. Powitanie w nowym kraju, aktualny kurs waluty, co zwiedzić, co zjeść... taki SMSowy przewodnik. Bajer!
W Bolu gubimy się bo Garmin znów ma focha a nasza znajomość topografii miasta jest nijaka. Postanawiamy się z nawigacją rozprawić na dobre na stacji benzynowej. Pogadaliśmy sobie tak, że już więcej garniak nie dał ciała ale przybyła mu nowa rysa na obudowie...
Wracamy na autostradę i na razie jedziemy zgodnie z pierwotnym planem, skrupulatnie układanym miesiącami. Planem, który już za kilka dni legnie w gruzach. A tymczasem - Kapadocjo! Nadchodzimy!
Daleko tego dnia nie zajeżdżamy bo... zmęczenie nie pozwala jechać Tomaszowi w sposób kontrolowany. Chłopina miota się od lewej do prawej przycinając co chwile „komara”. Akurat tych scen nie widziałem bo jechałem pierwszy ale chłopak sam się opamiętał w porę, wyprzedził i pokierował w ustronne miejsce. Lądujemy więc gdzieś w chaszczach i zasypiamy. Jest ciepło, przyjemnie. Śpimy w zagłębieniu osłonięci od wiatru, ciekawskich spojrzeń. Ja znów w kasku, z muzyką
Miód. Aż wstawać mi się nie chciało!
Tego dnia nie wiedzieliśmy co to aparat fotograficzny, co to kamera. Ocknęliśmy się dopiero wieczorem. A nocleg tego dnia był wyjątkowo odległy od cywilizacji...
Przejechane ponad 400km ( na mapce znów uciekło kilka km - ach ten Garmin...)