: 18 lut 2014, 17:34
24 września, 15 dzień
Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała.
Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki:
W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień.
Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć.
Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu.
Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka".
Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata).
Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił
Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu...
Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie.
Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać!
Oczywiście z dokładką nie ma problemu, nawet w kolejce nie stoimy, wszyscy uprzejmie przepuszczają nas do samego okienka. To się nazywa kurdyjska gościnność !
Kucharze ładują nam kolejną porcję a my zadowoleni chciwie upychamy to w nasze puste, burczące brzuchy.
Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko
Czas na sesję!
Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak.
Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka....
cdn.
Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała.
Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki:
W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień.
Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć.
Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu.
Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka".
Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata).
Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił
Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu...
Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie.
Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać!
Oczywiście z dokładką nie ma problemu, nawet w kolejce nie stoimy, wszyscy uprzejmie przepuszczają nas do samego okienka. To się nazywa kurdyjska gościnność !
Kucharze ładują nam kolejną porcję a my zadowoleni chciwie upychamy to w nasze puste, burczące brzuchy.
Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko
Czas na sesję!
Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak.
Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka....
cdn.