Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką

Trasy, przygotowania, wspomnienia
Awatar użytkownika
Neno
Posty: 756
Rejestracja: 06 lis 2011, 7:05
Lokalizacja: Zambrów
Kontakt:

Prom dobija do brzegu. Przeprawa trwa dość krótko, około 10 minut a wszyscy widząc coraz bliżej północny brzeg zapominają, że na pokładzie płynie biały człowiek i szykują się do opuszczenia rozgrzanej niemal do czerwoności żelaznej podłogi promu. W cale im się nie dziwię- część osób jest po prostu bez obuwia, choć większość jednak w chińskich klapeczkach kupionych na lokalnym targu za grosze.
Może to jest pomysł na oryginalną pamiątkę ? - pomyślałem patrząc na przeróżne kolory i wzory, rozwiązania konstrukcyjne sandałów, klapek.

W pośpiechu robię prowizoryczne miejsce na tylnej kanapie motocykla, dla mojego przewodnika znanego tu, w Djene jako John Travolta ! Trochę ten przewodnik kłóci się z moją ideologią podróżowania ale nawet jadąc solo jestem elastyczny – naprawdę świetnie dogaduję się sam ze sobą ;) Zachęcany przez Johna wyłamuję się więc poza ramy i skuszony propozycją odwiedzenia miejsc podobno niedostępnych (dziś, po konfrontacji z osobami, które były w Djene wiem, że one naprawdę takie były; wtedy myślałem, że koleś ściemnia) dla białego turysty. Dokument jakim się legitymował był mało wiarygodny ale co tam, bez niego też skorzystałbym z jego pomocy.

Obrazek

John wygląda mi na niezwykle wyluzowanego człowieka i to mi się bardzo w nim podoba, ta otwartość, ten spokój, brak typowego naciskania, że muszę. W końcu kilka lat temu miał tu z pewnością co robić. Nauczył się podejścia do ludzi, a może po prostu taki jest z natury?
Z opowieści wiedziałem, że przed promem, na południowym brzegu, kiedyś były dziesiątki straganów, handel kwitł w najlepsze - bo dziesiątki aut w oczekiwaniu na trawers na drugą stronę rzeki były niezłym biznesem dla miejscowej ludności. Teraz były pustki, brak straganów z pamiątkami, ostatni turysta widziany około 7-8 tygodni temu, tak dawno, że nawet John tego dokładnie nie pamięta.
- Po starych dobrych czasach zostało wspomnienie – opowiada mi John.

W czasie, gdy piliśmy herbatę na jego podwórku, opowiedział mi też trochę o Dogonach, czyli o miejscu, które planowałem odwiedzić za kilka dni. Jako jeden z nielicznych ludzi, którzy widzieli moją mapę był w stanie z niej coś wyczytać. Większość, niestety zachowywała się tak jak by nie miała pojęcia co to jest i do czego służy - realia Afryki. Na owej mapie pokazał mi granicę, której lepiej bym nie przekraczał. Ja tylko utwierdzałem się po raz kolejny w przekonaniu, że granica ta jest tylko jedna, bo tą samą pokazują mi wszyscy, od cywilów po wojsko i policję. Także już wiedziałem, że jeden z celów nie zostanie osiągnięty. Piękna "Dłoń Fatimy", góra będą celem wspinaczy a moim obiektem westchnień nadal zostanie tylko marzeniem. Może kiedyś...

Z promu zjeżdżam jako ostatni, mój przewodnik czeka już na lądzie. Jest niezwykle wysokim mężczyzną więc sprawnie wskakuje na motocykl i ruszamy. Pierwsze metry to droga żwirowa, szerokości 2-3m, z mnóstwem wielkich dziur wypełnionych wodą. Nie jest źle ale nie chciałbym tu trafić tuż po porze deszczowej. Bez trudu wyprzedzamy wszystkich którzy płynęli z nami: pieszych, rowerzystów, auta, tylko motorowery dawno już zniknęły nam z oczu. Po kilku minutach pojawia się w końcu asfaltowa nić, niezbyt szeroka ale jest bez dziur więc nie ma co wybrzydzać. Na samym wjeździe do miasteczka stacja benzynowa której tak oczekiwałem. Napełniam więc zbiornik po brzegi i jedziemy dalej, do centrum, gdzie na zapleczu jednego z hoteli bezpiecznie parkuję motocykl, biorę prysznic, przebieram się w cywilne ciuchy i ruszamy we dwóch na miasto. W międzyczasie za drobną opłatą (1000CFA ok 1.5 euro ) mój kombinezon i buty zostają przetransportowane skuterkiem na brzeg rzeki gdzie będą poddane próbie przywrócenia im świeżości, mają na to tylko 4h i całość ma być i czysta, i sucha! A będzie co czyścić, dwa dni wcześniej wylądowałem w błocie po kolana ;)

Obrazek

4godzinny spacer po zabytkowym centrum miasta przeplatamy wizytami w domach u znajomych Johna, gdzie mogę podpatrzeć jak się mieszka w mieście, w szkole czy u lokalnych artystów, którzy od dawna nie mają już pracy bowiem konflikt w Mali całkowicie odstraszył turystów. Odwiedzamy też najbardziej znany zabytek w mieście, na razie tylko z zewnątrz - największy na Świecie meczet zbudowany tylko z gliny. Naprawdę jest potężny! Po każdej porze deszczowej jest tu niesamowite święto związane właśnie z tym zabytkiem. Kto tylko ma siły znosi na plac pod Wielkim Meczetem materiał do jego odnowy gdyż opady niszczą gliniane ściany. Następnie przy akompaniamencie muzyki młodzież, kilka dni i nocy ugniata glinę własnymi stopami, po czym mężczyźni po wystających z muru palmowych balach wspinają się na mury i odnawiają/naprawiają Świątynię. Temu wszystkiemu przygląda się cały czas starszyzna, która ma już za sobą kilka lat pracy przy ich wspólnej budowli, budowli z której są naprawdę dumni. A kobiety - one starają się by nikt z pracujących nie był głodny. Szkoda, że nie przyjechałem tu w czasie tego festiwalu...oj szkoda.

Przed wyjazdem czytałem dużo opowieści o tym jak to po nagraniu zakazanych obrzędów posłuszeństwa odmawiały karty pamięci, czy całe kamery, aparaty. Stąd też nie wtykałem swojego obiektywu w każde miejsce, zdjęcia czy klatki do filmu starałem się robić szanując prywatność miejscowej ludności i gdy tylko widziałem pierwsze oznaki niezręczności z ich strony czy niezadowolenia po prostu odpuszczałem. Niestety... nie pomogło. Tracę zawartość karty pamięci i w aparacie, i w kamerze. Jedna po drugiej w przeciągu niespełna godziny. Pech? Do dziś się nad tym zastanawiam... a może zamiast kamieniem ktoś rzucił we mnie zaklęciem ?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Djene z tarasu :

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Z wizytą u lokalnego artysty:

Obrazek

Obrazek

Na szczęście mam zapasowe karty pamięci, które natychmiast lądują w miejsce tych „zbuntowanych”.
Czas na główny punkt programu bowiem popołudniowe modły się już zakończyły i zgodnie z obietnicą mam zostać przemycony do wnętrz Wielkiego Meczetu. Nie jest to takie proste - by wejść do środka musimy odnaleźć odpowiednich ludzi, którzy za odpowiednią opłatą umożliwią mi to, co nie możliwe – pieniądz działa również na Czarnym Lądzie. Na szczęście niewielki, choć i tego mi szkoda, bo boję się, że robią mnie w „bambuko”. Odliczam 5000CFA, a John wykonuje kilka telefonów. Okazuje się, że musimy chwilę poczekać bo jeszcze nie wszyscy wierni, po popołudniowych modlitwach opuścili wnętrze. Czas ten umilamy sobie sącząc herbatkę u kolejnych znajomych.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po kwadransie zjawia się dwóch przemiłych jegomości, którzy prowadzą nas do wnętrza. Za mną zostaje tablica informująca o zakazie wstępu. Cały spacer wygląda tak, że przodem idzie jeden z mężczyzn i sprawdza czy nie nadziejemy się na "przełożonego" a z tyłu idzie ten drugi pilnując by "przełożony" nie nadział się na nas ... Dostaję limit, nie wiem dlaczego taki dziwny : 12 minut, 12 zdjęć. Udaję , że nie rozumiem... ;) w 12 minut wyrobić się musiałem bo takie tempo dyktowali moi przewodnicy ale co do zdjęć – zawsze byłem zboczony ! A w takim miejscu nie wyobrażałem sobie pościć.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Z uśmiechem na twarzy, z Johnem na tylnym siedzeniu odjeżdżam zostawiając za sobą wzbijany przez wiatr kurz. Mijamy pusty plac targowy, puste piaszczyste uliczki i cieszę się, że takie były. Lubię gwar, ścisk ale tylko w wydaniu lokalnym - średnio podobają mi się starówki wypchane turystami, dużo ciężej poczuć wtedy prawdziwy klimat miejsca. A tak, nie musiałem wytężać swojej wyobraźni, wystarczyło popatrzeć i było widać i czuć to, po co tu się zjawiłem, prawdziwą Afrykę, prawdziwe Djene!
Odstawiam mojego nowego frenda i mimo zaproszenia na herbatę zmuszony jestem cisnąć dalej - opadające coraz niże słonko nie pozwala mi nawet na chwilę opieszałości. Muszę jeszcze tego dnia dojechać do głównej drogi bowiem wzdłuż tej, prowadzącej do Djene jest pełno wody, nie ma opcji rozbicia namiotu.
Także w czystych, pachnących ciuchach, owładnięty marzeniami ruszam dalej w swoją podroż.
No właśnie, podróż - dla jednych to sposób na ucieczkę od szarej rzeczywistości, dla mnie poszukiwanie siebie, swoich granic, adrenaliny, tych chwil niepewności, chwil których brakuje w naszym ucywilizowanym świecie, poszukiwanie tego co nie odkryte, pokładów ludzkiej miłości, przyjaźni - tak głębokiej jak wielkie rowy afrykańskie i oby tak samo długiej jak one. Czy je znalazłem.. czas pokaże.

Obrazek
Awatar użytkownika
bonzo
Posty: 3181
Rejestracja: 23 lut 2009, 0:34
Lokalizacja: Tarnów
Kontakt:

Neno tak sobie myślałem że poczytamy zimową porą i się nie pomyliłem, zima nadal trwa więc się uwijaj z pisaniem bo jak się zrobi ciepło będzie mniej czasu na czytanie ;-)
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."
toms
Posty: 4
Rejestracja: 07 mar 2013, 13:11
Lokalizacja: Łańcut

Świetne zdjęcia !
Widzę, że miałeś co najmniej dwa szkła. Jaki sprzęt zapakowałeś i czym w ogóle focisz (i jak zniósł podróż) ? Pytam tak z ciekawości, bo sam lubię czasem coś popstrykać, niestety na "białe" lufy mnie nie stać.

A podróż wspaniała. Coś tam liznąłem "lokalnej" Afryki, ale nie w takim stopniu i nie na motocyklu. Jednak podpisuję się pod tym, że ten kontynent ma coś w sobie :)
Awatar użytkownika
Neno
Posty: 756
Rejestracja: 06 lis 2011, 7:05
Lokalizacja: Zambrów
Kontakt:

Cisza... otwieram powieki. Delikatne powiewy wiatru, pierwsze promyki słońca wydobywają się zza skał i przenikają przez cienkie ścianki sypialni namiotu. Burczenie w brzuchu przypomina mi, że nie jadłem już od 24h. Odbieram SMSy które doleciały do mnie w nocy.
- Port w Mopti a potem do Dogonów na kilka dni ! – brzmi jeden z nich.

To Mirek, nasz, a teraz już mój Anioł Stróż, człowiek który jak się później okaże był mi sterem, żaglem, doradcą i krytykantem. Dzięki niemu nie czułem się kompletnie samotny... Raz dawał kopa w dupę, innym razem uspokajał. Normalnie czuł sytuację jak by ze mną był !
Czas się ruszyć – 400m po „łące” i już mknę po asfalcie.

Obrazek


Obrazek



Kilka kilometrów dalej, skrzyżowanie dwóch ruchliwych ulic.
- Prosto nie pojadę, bo niebezpiecznie, więc na godzinkę w lewo, do portu w Mopti, na targ po zakupy i potem wracam – zupełnie jak radził Mirek, myślę sobie.

Przenikający ciało dźwięk gwizdka całkowicie zmienia me plany. Trzyosobowy patrol mundurowych zaprasza mnie na pobocze gdzie dostaję instrukcję, że o tym, czy pojadę dalej zadecyduje ich przełożony. Wskazują mi budynek tuż za skrzyżowaniem – podjeżdżam. AK47 czeka już w pogotowiu... dostaję jednak grzeczną sugestię bym zaparkował w cieniu, bo po co ma się motocykl nagrzać zbyt mocno, w końcu słońce pnie się coraz wyżej.
-Hmm, czyli spędzę tu trochę czasu – myślę i od razu szukam gdzie by tu przykucnąć sobie w cieniu .

Rozsiadam się wygodnie na drewnianej ławce, opieram plecy o rozgrzany już mur budynku i czekam na przełożonego. Dochodzi 8, więc powinien za chwilę dojechać. Pół godziny później zajeżdża granatowa 230ka z gwiazdą na masce. Wysiada z niej potężnej postury mężczyzna a karoseria Mercedesa wraca do poziomu. Wszyscy salutują, ja jako cywil podaję mu rękę i przechodzimy do konkretów. Paszport, dokumenty motocykla, wyjaśnienia – skąd, dokąd, po co, w jakim celu. Wszystko wałkowane pięć czy sześć razy jak by sprawdzali czy się nie pomylę, czy moje zeznania są spójne i trwałe w czasie. Po tym wszystkim znów wylądowałem na ławce przed budynkiem. Zaczynało się robić gorąco kiedy przyjechał kolejny wojskowy i zabrał mnie do swojego biura. Ponura nora... tak pewnie rzekła by większość a ja cieszyłem się jak dziecko, że jest klimatyzacja ;) W zasadzie ciężko to nazwać klimatyzacją – w dziurze, obok zamkniętego szczelnie metalowymi roletami okna, wciśnięto po prostu agregat, który wiał tak, że aż ciary przechodziły. Pierwszy kwadrans to miłe orzeźwienie, po drugim zaczyna mi się robić chłodno, trzeciego nie wytrzymuję i przesiadam się pod ścianę.
Pomieszczenie dość duże - 4x4m, wymalowane na biało, na suficie wiszą dwie świetlówki bez oprawek i wentylator który wygląda jak by zaraz miał spaść. Dobrze, że się przesiadłem....
Co chwilę ktoś puka w metalowe drzwi i zagląda do środka. Coś przynoszą, odnoszą. Przyprowadzają też szeregowego który zna kilka słów po angielsku, próbujemy się dogadać. Nie idzie. Co 10 minut padają tylko magiczne słowa, bym się nie denerwował, że wszystko jest w najlepszym porządku. Hmm … nie wiem jak wyglądałem w ich oczach ale pomimo że dwie godziny siedzenia tu mam już dawno za sobą to jakoś byłem dziwnie spokojny, i na zewnątrz i w środku. Sam nie wiem dlaczego...
Znów wychodzimy na zewnątrz, tym razem by pooglądać motocykl a przy okazji wytłumaczyć do czego mi kamera na kasku, mikrofon, słuchawki, GPS i te wszystkie zabawki jakie mam przyczepione do maszyny.
Kolejny mercedes, kolejny ekspert. Znów wracamy do biura, ja , tłumacz, nowo przybyły, elegancko ubrany człowiek z teczką oraz szef posterunku. Rozsiadam się w fotelu, tfu...na drewnianym krześle i dopiero teraz dostrzegam dwa komputery, dwie drukarki gotowe do pracy stojące w kącie, na podłodze.... Ciekawe kto i jak na nich pracuje!
Ekspert ze swojej skórzanej teczki wyciąga potężnego laptopa.
-Będzie się działo – myślę

Zostaję poproszony o telefon oraz jego numer. Nie będę zaprzeczał, że nie mam bo wcześniej widzieli - z nudów bawiłem się nim trochę przed posterunkiem. Wpisują jakieś dziwne kody, coś tam wyszukują w komputerze podłączonym do przenośnego internetu, coś tam zapisują w grubym zeszycie. Nie mam pojęcia co to miało wszystko znaczyć… sprawdzali gdzie mój telefon się logował do sieci w poprzednich dniach, a może próbowali robić z nim coś by wiedzieć gdzie będę za kilka dni? Nie wiem, nie potrafiłem się tego dowiedzieć.
-K***a, oby tylko nie wysyłali SMSów bo rachunek przyjdzie nietęgi – to jedyna rzecz jaką się teraz przejmowałem.

Po całym tym cyrku znów ląduję na ławce koło motocykla i czekam dalej.
-Szkoda, że jeszcze nie tłumaczyli na arabski tego co mam zapisane w notebooku – myślę sobie uśmiechając się w duchu i natychmiast gryzę się w język bo jak wykraczę to spędzę tu chyba z miesiąc...

Pozwolenia nadal nie ma, mimo, że tłumacze, iż za godzinę i tak będę tędy wracał to się zatrzymam.... i pogadamy dalej.
Zaczyna się czwarta godzina pobytu w Sevare, na skrzyżowaniu N15ki i N16ki. Ruch rośnie w oczach, widać jak ludność z Bandiagary, do której mam w planach dotrzeć dzisiejszego popołudnia, podążają do Mopti, gdzie już dawno powinienem być... Tam, na mega dużym bazarze czekają na mnie w końcu banany, ananasy i cała reszta przysmaków. W brzuchu burczy mi coraz bardziej. Zamykam oczy... dosłownie na chwilę bo słyszę klekotanie starego diesla - podjeżdża kolejny Mercedes, tym razem TAXI, z którego wysiada kolejny czarnoskóry, który będzie mnie „badał”. TAXI nie odjeżdża, parkuje w cieniu z zamiarem oczekiwania więc łudzę się, że pójdzie w miarę szybko. Gość ubrany na biało, bardzo elegancko, z laptopem pod pachą wydawał się być lekko poddenerwowany – nie wiem jednak czym, może pobrudził sobie spodnie w samochodzie... Próbuję rozładować atmosferę gdy widzę, że zamiast do pracy zabiera się za logowanie do Facebooka. Całkiem zabawnie robi się jednak dopiero gdy próbuję go namówić by oddał mi swój przenośny modem, bo niby ja jestem uzależniony od internetu a już dawno nic „nie brałem” :) Kończy się na tym, że w 30-40 minut sprawdzają moją kartę kredytową, dzwonią do ambasady by sprawdzić autentyczność mojej wizy i.... mogę ruszać dalej !! Mało brakowało a uwiesiłbym się im na szyi z radości !

Obrazek
Mopti (miejscowość nad rz. Bania)


15 minut krążę już motocyklem po targu wśród ludzi. Spora część handlujących zaprasza, woła by to u nich zrobić zakupy. A mi się jakoś nie spieszy, nawet zapomniałem o tym, że jestem głodny. Jadąc mijam się z białym turystą z lustrzanką przy oku – nie widzi mnie – w końcu jest zajęty bo dzieje się tu sporo. Kupić można wszystko. Od gotowych sieci rybackich po materiał z których można je wykonać. Rowery, opony i części do nich. Plastikowe krzesła, wiadra, miski. Sterty kolorowych klapek i różnego rodzaju obuwia piętrzą się ku niebu. Różnej maści ciuchy - prym wiodą koszulki europejskich drużyn piłkarskich. A to wszystko, cały ten rozgardiasz upchany jest na piaszczystym nabrzeżu . W tle widać rzekę i różne łodzie rybackie, od tych najmniejszych po całkiem spore. Do tego wszystkiego stoiska z owocami, smażące się frytki, małe lokaliki gastronomiczne gdzie można zjeść ryż z sosem, grillowane mięso czy wypić kawę. Brakowało mi jedynie świeżo wyłowionych ryb, akurat na nie miałem ochotę. Kupuję więc tylko owoce i zbieram się do wyjazdu. Oczywiście wokół mnie tłum, zaglądają w mapę, w nawigację, są ciekawi dokąd jadę. Pada magiczne słowo Bandiagara i już wszyscy kiwają głową ze zrozumieniem a jeden z otaczających mnie młodych chłopców proponuje, że mnie wyprowadzi z tej plątaniny „uliczek” jakie utworzyły się pomiędzy szeregami sprzedających i kupujących. Oczywiście grzecznie dziękuję bo wiem jak się to zazwyczaj kończy – wyciągniętą ręką za pomoc. Chłopak nie daje za wygraną i biegnie przed motocyklem krzycząc by ludzie się rozeszli i zrobili nam miejsce. Ależ miał kondycję !!!! Kilkaset metrów dalej pokazuje mi kierunek w jakim mam jechać i wyciąga dłoń.... jestem w szoku !!! On tylko chciał bym w zamian przybił mu piątkę !!
Jest wspaniale!!


Kilka kilometrów dalej parkuję motocykl w cieniu drzewa i obserwując lokalny ruch posilam się tanimi acz niezwykle niskiej jakości pomarańczami.
-Chyba te najlepsze pojechały do Europy – stwierdzam z niesmakiem w ustach.


Znów jestem w Sevare - napełniam zbiornik paliwa, uzupełniam zapas wody, kupuję dwie bagietki i przejeżdżając skrzyżowanie modlę się by nie powtórzyła się sytuacja z rana. Na szczęście wszyscy mnie tylko pozdrawiają i mogę spokojnie jechać dalej. Uff, oddycham z ulgą.
5km dalej znów stoję i prezentuję zawartość moich sakw i toreb a za plecami słyszę (oczywiście się tylko domyślam o czym nawijają bo przecież oni mnie a ja ich nie rozumiem) jak dwóch wojskowych rozmawia sobie o mojej kamerze, ile może kosztować i czy powinni mi ją skonfiskować, bo przecież dalej jest kupę wojsk i mogę nagrać gdzie i jak są ukryte....
-No jaja jakieś - myślę sobie – podchodzą i zaczyna się.

Twardo im mówię, że nie ma opcji, że kamera jedzie ze mną. Przekomarzamy się tak kilka minut, w końcu z miasteczka, które przed chwilą opuściłem przyjeżdża mój tłumacz i łagodzi sytuację. Kończy się na tym, że w cieniu drzew oglądamy razem kilka filmików z mojej podróży i na szczęście to im wystarcza. Mogę jechać.
- W takim tempie to ja daleko dziś nie zajadę...

Mijam dwa działa ukryte w zaroślach, pickupa z karabinem na pace i odjeżdżam. Jeszcze bez tumanów kurzu za sobą, bo to ostatnie kilometry asfaltem ale odjeżdżam !! I tylko to się teraz liczy.
Ruszając dalej poczułem, że to gdzie bywałem do tej pory to jak knajpa portowa. Teraz, dziś, mijając tą konkretną „granicę”, ten punkt kontroli, poczułem jak wypływam na jezioro, nieduże ale jednak udało się w końcu opuścić knajpę. Dziś jezioro, jutro morze... wiem, że oceany już czekają. Podnoszę szczękę LS2ki, krzyczę z radości, nasłuchując czy echo wróci....

Obrazek

Obrazek

Obrazek
ODPOWIEDZ