24 czerwca – Zjadamy małe śniadanie i ruszamy ponownie w stronę mostu na Tarze, tym razem na swoich obładowanych Kaciach. Na miejscu robimy kilka fotek i ponownie jedziemy w stronę Podgoricy, tym razem wzdłuż kanionu Tary, przejeżdżając przez Mojkovac i Kolasin.
Przez pierwsze kilkanaście kilometrów droga nie robi na nas szczególnego wrażenia, ponieważ przy drodze rosną drzewa, które skutecznie zasłaniają widoki, góry po obu stronach też nie są specjalnie wysokie i strome. Droga robi się prześliczna za miejscowością Kolasin, przejeżdżamy przez niezliczoną ilość wykutych ręcznie w litej skale tuneli (do tej pory są w surowym stanie, niczym nie zabezpieczone, nie obudowane i nie oświetlone), góry robią się coraz wyższe i niejednokrotnie mają pionowe zbocza wzdłuż kanionu, sama droga wije się znacznie wyżej niż na początku po półkach skalnych raz po jednej, raz po drugiej stronie Tary.
Termometr pokazuje miejscami 33 stopnie, jest nam strasznie gorąco w ciuchach motocyklowych. Pewnym wyzwaniem na tej drodze jest dość duża ilość pędzących tirów (widać, że ich kierowcy znają tą drogę i wiedzą na ile mogą sobie pozwolić na danym zakręcie), które z racji zakrętów przechodzących w kolejne zakręty, ciężko jest wyprzedzić. Ale nawet Diuk daje radę
Kilkanaście kilometrów przed Podgoricą, po wyjściu z jednego ostrego zakrętu wjeżdżamy w tunel… a w nim bez świateł stoi sobie samochód z „Rumunami” na pokładzie – jeden z nich stoi na przeciwległym pasie. Żeby nie zaparkować mu w bagażniku musimy ostro hamować. Chyba czekają, aż ktoś wjedzie im w dupsko… Przejeżdżamy przez centrum Podgoricy, ale jest tak gorąco, że nawet nie przychodzi nam do głowy, żeby się tam zatrzymać i coś pozwiedzać. Kierujemy się na jezioro Szkoderskie.
Na tym odcinku drogi Duke pokazywał takie spalanie:
Fajne prawda?
W miejscowości Virpazar skręcamy w lewo w drogę biegnącą wzdłuż południowego brzegu jeziora. Drogę tą polecali nam ludzie z forum motocyklistów, i słusznie, bo jest bardzo fajna: wąska, miejscami dość stroma, z dużą ilością zakrętów i widokiem na całe jezioro Szkoderskie i widokiem naprzeciw legły, Albański, brzeg. Wszystko to powoduje, że bardzo często muszę jechać powoli na jedynce, co w połączeniu z upałem i obładowaniem motocykla doprowadza dzika do czerwonej lampki ostrzegawczej – over hiting. Nie ma wyjścia, trzeba przyspieszyć, żeby go trochę schłodzić. Po paru minutach niepewności czy węże od chłodnicy i sama chłodnica wytrzyma ciśnienie prawie gotującego się płynu, udaje się zbić jedną kreskę temperatury uffff. Niestety przegrzewanie w 990-tkach jest częstą przypadłością. Pomaga tylko demontaż osłony chłodnicy (ale grozi jej przebiciem np. kamieniami z pod koła), lub montaż dodatkowego wentylatora. Mniej więcej w połowie jeziora znajdujemy mini zatoczkę i zatrzymujemy się zrobić jakieś jedzenie. Od razu rozbieramy się z ciuchów motocyklowych i zostajemy w samych gaciach, co może trochę dziwnie wygląda, ale mało nas to obchodzi przy takim upale. Na obiad mamy tę samą, ohydną kiełbasę, którą jedliśmy wczoraj. Na surowo jest kompletnie nie jadalna, więc gotujemy ją na palniku. Czegoś tak paskudnego dawno nie jedliśmy...
Po godzince odpoczynku wyruszamy do naszego dzisiejszego celu – Szkodru (Albania). Kiedy droga wzdłuż jeziora zaczyna zakręcać w głąb lądu, wydaje się, że zrobi się mało ciekawie. Jak się jednak okazuje, jest to kawałek najbardziej stromej i krętej z całego wyjazdu drogi (od skrętu na wysokości Kravari, do dojazdu do granicy Czarnogóry z Albanią). Dodatkową atrakcją są krowie (lub inne) placki na dziurawym asfalcie, które skutecznie powodują uślizgi kół. Hamulce po zjeździe na dół rozgrzane są do czerwoności, bo droga jest taka stroma i kręta, że nie daje się hamować silnikiem – przynajmniej na moim Advenczerze. Prędkość na jedynce jest po prostu zbyt duża na warunki na tej drodze. Wreszcie jest, oto czekamy na odprawę paszportową na granicy z Albanią. Przechodzimy ją szybko i wjeżdżamy do Albanii. To, co nas tutaj zastaje, przechodzi naszą wyobraźnię o tym kraju. Na drogach stoi pełno śmietników i jest mnóstwo śmieci leżących obok nich. Powoduje to straszny smród. Po drogach chodzi pełno świń, kóz, baranów, krów, psów, kotów… od nich również nieco waniajet. Domy wyglądają jak slumsy, a ludzie jakby tylko czekają, aż się zatrzymamy, żeby mogli nas obrobić. Strach się zatrzymać! Na drogach królują samochody z celownikiem na masce (pewnie ok. 90% wszystkich samochodów), a przynajmniej Albańczycy chyba myślą, że to jest celownik i tak też go traktują. W Albanii można mieszkać byle gdzie, w byle czym, ale trzeba mieć Mercedesa! Osobowego, dostawczego, tira, busa, obojętnie, byle tylko to był Mercedes. Większość z nich to stare „beczki”, które kopcą na czarno, na biało, na fioletowo, ale zdarzają się też czasami nowe ML-e i S-klasy. Być może zamiłowanie do tej marki bierze się z tego, że ich kierowcy nie muszą przestrzegać żadnych przepisów na drodze, mogą zaparkować na środku drogi, mogą jechać pod prąd, mogą wymuszać, spychać, zawracać w dowolnym miejscu… po prostu wolno im WSZYSTKO! Pozostałe 10% samochodów to VW i BMW i bardzo rzadko coś innego. Kierowcy używają klaksonu zamiast hamulca, kierunkowskazów i świateł, i w celu pozdrowienia innych kierowców. Klakson jest tutaj dobry na wszystko. Dojeżdżamy do miejscowości Szkoder i rozglądamy się za jakimś noclegiem. Nic nie udaje nam się znaleźć. Ponieważ nikt napotkany przez nas w okolicy nie mówi po angielsku, podjeżdżamy pod „Hotel Europa” zapytać o jakieś campingi, hostele itp. W hotelu jednak niczego się nie dowiadujemy, nikt tam nic nie wie. A cena za nocleg u nich to jedyne 100 Euro/dobę. Grzecznie dziękujemy i wychodzimy. 100 euro, chyba ich pogięło. Na nasze nieszczęście hotelowe WiFi cały czas zrywa nam połączenie i nie możemy z niego skorzystać. Jedziemy więc dalej, mijamy Szkoder i zatrzymujemy się na stacji benzynowej za miastem, gdzie widzimy napis „Free Wifi zone”. Jest już późno i to nasza nadzieja na znalezienie czegoś do spania. Odpalamy booking… a tam wyskakują AŻ 3 (słownie trzy) obiekty w całej okolicy Szkodra, z czego dwa z kosmiczną ceną. Dwójka z nas zostaje na stacji, a ja jadę zbadać ten 3-ci obiekt (Guest House Florian). Okolica mocno nie ciekawa, wszystkie szałasy/domki zasłonięte murowanym ogrodzeniem, tak, aby nikt nie widział co jest za nim. Dojeżdżam, zsiadam z motocykla, a obok mnie już 5 małych tubylców. Pani zaprasza mnie do środka, żebym zobaczył pokój, a na motorze mam wszystkie rzeczy przypięte (łącznie z paszportami, portfelem, itp.). Ale trudno, zostawiam i idę (na szczęście po powrocie wszystko jest na swoim miejscu). Pokój to: 5 łóżek (każde inne), stare, dziurawe okna i kawałek podłogi, cena 35 euro. Strasznie drogo jak za takie coś, ale jesteśmy zdesperowani, więc bierzemy. Wracam na stację po Dorotkę i Janelka. Późnym wieczorem mamy możliwość zjedzenia kolacji (za 7 euro/osobe). Kolacja to: gotowane, smażone, pieczone i nie wiem co jeszcze warzywa, i miska frytek. Udaje nam się doprosić o jakieś mięso, ale jest tak słone, że nie daje się go zjeść. Jeśli myślicie, że to już koniec atrakcji, to oznajmiam, że niestety nie . Padnięci kładziemy się spać. Od ok. 4 rano zaczynają piać kury, koguty, czy nie wiem, co tam jeszcze. Nie daje się już usnąć. Mamy ochotę ubić te cholerne kury! Co najlepsze, sprawdzając w internecie opinie na temat tego „pensjonatu” jesteśmy mocno zdziwieni. Wszyscy piszą, że jest tutaj fajnie, taka rodzinna atmosfera, pyszne posiłki i wysoki standard…
Dystans 270 km.