Budzę się. Pod ręką szeleści mapa, obok głowy nawigacja - bateria jeszcze trzyma!
To ostatni dzień - ta myśl jest jak wyrok!
Ostatni, na szczęście ciepły.
Szybciutko pakujemy najbardziej potrzebne rzeczy, ubieramy nasze motocyklowe wdzianka i ruszamy. Ja wpadam na pomysł by tym razem zamiast butów motocyklowych zabrać obuwie górskie.
Wyjazd z miasta, pierwsze kilometry za nim to euforia. Potem jakoś emocje opadają, droga strasznie nudna. Nic dziwnego - droga była wybrana na chybił trafił, po prostu wbiłem palec w mapę i postanowiliśmy, że to własnie tam poszukamy naszej OFF-roadowej przygody.
Po jakimś 60tym kilometrze zatrzymuję się bo umieram z nudów! Szybka konsultacja z chłopakami, propozycja w stylu "a może jednak wracamy" i po ich spojrzeniach widzę, że jednak mam brnąc dalej.
Więc brnę.
Nie wiem kto wymyślił to powiedzenie ale to prawda: "tam gdzie kończy się droga zaczyna się przygoda". Droga może nam się jeszcze nie skończyła ale skończył się asfalt. Za to zaczęły się piękne widoki, a wąska, górska ścieżka z ogromnymi przepaściami, stała się nie lada wyzwaniem.
Do godziny 13:00 sądziłem, że tego dnia nie wyciągnę nawet aparatu. Jakże się pomyliłem. Relację z tego dnia podzielę na minimum dwa odcinki bowiem ilość zdjęć (a mniej już wybrać nie mogłem) przerasta mnie i pewnie forumowy serwer
Pierwsza sesja, tuz po zjeździe z asfaltu. Jak tak patrzymy co jest przed nami, co na nas czeka to... nie ma odważnego, który pojechałby pierwszy i poprowadził
Jako posiadacz mapy, nawigacji czuję się zobowiązany ruszyć przodem.
Dzida!
Znaczy ten, teges... dwójka i na wolnych obrotach
Widoki zapierają dech w piersiach. Tradycyjnie sama jazda przestaje mnie interesować, liczą się kadry. Puszczam chłopaków przodem uzgadniając, że czekają na każdym ze skrzyżowań - tak, byśmy się nie pogubili. Pniemy się do góry, temperatura wyraźnie spada!
Czasem trzeba jednak podnieść jakiś motocykl więc robi się cieplej
W tych pięknych okolicznościach przyrody łapie nas deszcz. My oczywiście wzięliśmy tylko to "co potrzeba" a w górach wiadomo, ciężko schować się przed deszczem;) na szczęście chmura nam odpuściła i poza strachem nie narobiła większych szkód.
Pniemy się w górę, coraz wyżej i wyżej. Temperatura spadła o jakieś 20*C, wysokość wzrosła chyba o 2000m jeśli nie więcej. Widoki takie, że wpatrzony w nie nie zauważam wielkiego kamienia, średnicy blisko pół metra, wystającego częściowo swoim obwodem na drogę. Uderzam go lewym czubkiem górskiego buta. Chwilę potem czuję przeszywający ból. Jeszcze nawet nie dotarło do mnie co się stało. Zsiadam z motocykla o mały włos nie kładąc go po prostu na drodze - zwijam się z bólu. Chłopaki daleko w tyle. Leżę więc i drę mordę - to zdecydowanie zmniejsza uczucie bólu. Po jakimś czasie mobilizuję się, siadam na kamieniu, ściągam obdartego buta i sprawdzam co z nogą. Palcami ruszać mogę, nic nie wystaje- chyba będzie ok Przyjeżdżają Marek z Arkiem, ubieram się więc i zgrywam twardziela. Kuśtykam jeszcze kilka metrów niżej i oglądam odłupaną górną część kamienia. Podnóżki mam tak ostre, że nie pozwoliły zsunąć się nodze do tyłu w czasie uderzenia, stopa przyjęła cały impet. Ciekawi mnie tylko co by się stało, gdybym jechał w butach enduro.
A zagapiłem się bo w dole , w dolinie, były takie widoki:
Dojeżdżamy do wzniesienia i... kończy się nam droga. Dalej nie ma śladów ani ludzkich, ani zwierzyny. Widać, że kiedyś była tu droga. W nawigacji tez jakaś kreska istnieje...
Jechać? Nie jechać ?
cdn.
Po niespełnione marzenia... [Maroko 2014]
Pora kończyć relację (i brać się za kolejną, kończyć stare), to jeden z ostatnich wpisów.
Dojeżdżamy do wzniesienia i... kończy nam się ścieżka. Dalej nie ma śladów ani ludzkich, ani zwierzyny. Widać, że kiedyś była tu droga. W nawigacji też jakaś kreska istnieje...
Jechać? Nie jechać ?
- Jedź, jedź - mówią chłopaki, my poczekamy grzecznie.
- Wrócisz, opowiesz jak było i podejmiemy decyzję.
Ruszam więc sam. Lekko nie ma!
Przejeżdżam kilka winkli i macham ręka by chłopaki dawali dalej!
Jadą!
Szybko podpinam pod body swoje ulubione szkiełko - tele na którym dumnie widnieją cyferki 300mm
Trochę walki i kilka chwil potem Arek z Markiem na swoich DL-ach meldują się koło mnie.
Patrzymy przed siebie - jest jeszcze gorzej, więc tu nawet nie namawiam ich do dalszej jazdy, umawiamy się, że jadę sam i jeśli dalej droga będzie taka sama, jak na pierwszych widocznych 200m, to odpuszczamy, jeśli będzie lepiej - porozmawiamy...
Jest iskierka nadziei, że po drugiej stronie coś jednak jest bowiem jakiś osiołek przeciera mi szlak. Odczekuję by nie spłoszyć zwierzaka, poza tym jest tam tak wąsko, że nie ryzykuję minięcia się. Mogło by to się skończyć mało ciekawie - dla mnie, maszyny ale przede wszystkim dla jeźdźca i jego środka transportu, który jest tu, na tych wysokościach, podejrzewam, dość ważnym "ogniwem" zapewniającym przetrwanie.
Pozdrawiamy się tylko w milczeniu, w oczach Marokańczyka widzę jednak zapytanie
- Co Wy tu do diabła robicie?
Szczęk wbijanej jedynki, wkręcającego się na obroty singla przeszywa ciszę. Ruszam.
Z duszą na ramieniu ale jakoś udaje mi się przejechać, pokonać owe trudności. 1200m dalej jest już w miarę szeroka, równa droga. jest wioska, są samochody więc dojazd musi być całkiem niezły. Sklepu co prawda nie ma ale jak powiem chłopakom, że tam, za górą czeka na nich zimna Cola - może podejmą wyzwanie...
Wracam rozmyślając, podziwiając okolicę, zerkając jak daleko byłoby na dół w razie gleby i... glebię.
Pyrkałem sobie na dwójce, na wolnych obrotach, trafiła się mała górka, zabrakło mocy... gapiostwo, nie odkręciłem w porę gazu i tyle. Padam. Lecąc mam tylko dwie myśli w głowie - pierwsza oby mi nogi nie przygniotło, druga, żeby motocykl nie spadł w przepaść. Jakoś o sobie lecącym w dół nawet nie pomyślałem.
EnJoy pada na tyle niefortunnie, że nie daję rady go sam podnieść. Boląca noga mi w tym nie ułatwia. Przekręcam maszynę tak, by nie gubiła paliwa i idę po chłopaków, po pomoc bowiem krzyki nic nie dają - nie słyszą mnie.
20minut potem wracamy z podkulonymi ogonami ta sama drogą, która przyjechaliśmy.
Zimna Cola "zostaje" za wzniesieniem
A droga w dół wyglądała mniej więcej tak:
Wieczorem zostało nam już tylko pakowanie i wspomnienia.
Dojeżdżamy do wzniesienia i... kończy nam się ścieżka. Dalej nie ma śladów ani ludzkich, ani zwierzyny. Widać, że kiedyś była tu droga. W nawigacji też jakaś kreska istnieje...
Jechać? Nie jechać ?
- Jedź, jedź - mówią chłopaki, my poczekamy grzecznie.
- Wrócisz, opowiesz jak było i podejmiemy decyzję.
Ruszam więc sam. Lekko nie ma!
Przejeżdżam kilka winkli i macham ręka by chłopaki dawali dalej!
Jadą!
Szybko podpinam pod body swoje ulubione szkiełko - tele na którym dumnie widnieją cyferki 300mm
Trochę walki i kilka chwil potem Arek z Markiem na swoich DL-ach meldują się koło mnie.
Patrzymy przed siebie - jest jeszcze gorzej, więc tu nawet nie namawiam ich do dalszej jazdy, umawiamy się, że jadę sam i jeśli dalej droga będzie taka sama, jak na pierwszych widocznych 200m, to odpuszczamy, jeśli będzie lepiej - porozmawiamy...
Jest iskierka nadziei, że po drugiej stronie coś jednak jest bowiem jakiś osiołek przeciera mi szlak. Odczekuję by nie spłoszyć zwierzaka, poza tym jest tam tak wąsko, że nie ryzykuję minięcia się. Mogło by to się skończyć mało ciekawie - dla mnie, maszyny ale przede wszystkim dla jeźdźca i jego środka transportu, który jest tu, na tych wysokościach, podejrzewam, dość ważnym "ogniwem" zapewniającym przetrwanie.
Pozdrawiamy się tylko w milczeniu, w oczach Marokańczyka widzę jednak zapytanie
- Co Wy tu do diabła robicie?
Szczęk wbijanej jedynki, wkręcającego się na obroty singla przeszywa ciszę. Ruszam.
Z duszą na ramieniu ale jakoś udaje mi się przejechać, pokonać owe trudności. 1200m dalej jest już w miarę szeroka, równa droga. jest wioska, są samochody więc dojazd musi być całkiem niezły. Sklepu co prawda nie ma ale jak powiem chłopakom, że tam, za górą czeka na nich zimna Cola - może podejmą wyzwanie...
Wracam rozmyślając, podziwiając okolicę, zerkając jak daleko byłoby na dół w razie gleby i... glebię.
Pyrkałem sobie na dwójce, na wolnych obrotach, trafiła się mała górka, zabrakło mocy... gapiostwo, nie odkręciłem w porę gazu i tyle. Padam. Lecąc mam tylko dwie myśli w głowie - pierwsza oby mi nogi nie przygniotło, druga, żeby motocykl nie spadł w przepaść. Jakoś o sobie lecącym w dół nawet nie pomyślałem.
EnJoy pada na tyle niefortunnie, że nie daję rady go sam podnieść. Boląca noga mi w tym nie ułatwia. Przekręcam maszynę tak, by nie gubiła paliwa i idę po chłopaków, po pomoc bowiem krzyki nic nie dają - nie słyszą mnie.
20minut potem wracamy z podkulonymi ogonami ta sama drogą, która przyjechaliśmy.
Zimna Cola "zostaje" za wzniesieniem
A droga w dół wyglądała mniej więcej tak:
Wieczorem zostało nam już tylko pakowanie i wspomnienia.
Ja również dziękuję. Zawsze czytam od "deski do deski". Widzę że rozpoczynasz nową historię w nowym wątku, podoba mi się
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."
Czyli co, temat do zamknięcia i do śmietnika?
Żartuję
Cieszę się, że mogę czytać i oglądać takie relacje!
Żartuję
Cieszę się, że mogę czytać i oglądać takie relacje!
h e d o n i z m
Dzięki Wam chce się te wspomnienia przelewać do pamiętnika.
Muszę kiedyś wziąć rok wolnego i www uzupełnić. Ale to na emeryturze!
Muszę kiedyś wziąć rok wolnego i www uzupełnić. Ale to na emeryturze!